Akceptacja receptą na szczęście

Niegdyś myślałam, że kluczem do szczęścia jest pozytywne myślenie i wiara. Internet bombarduje nas pięknymi twarzami, które wciąż mówią entuzjastycznie i wychwalają życie pod niebiosa. I nawet choć wiemy, że te osoby również mają czasem zły dzień to próbujemy się tym zachłysnąć, przejąć, chcemy się tym zarazić. Pozytywnym myśleniem.
Chcemy pożyczyć choć na moment różowe okulary i spojrzeć w nich na nasze otoczenie, by nareszcie zmieniło barwy.
Chcemy cieszyć się z pogody za oknem niezależnie od tego jaka by nie była, bo przecież to pierwszy krok do sukcesu.
Chcemy połknąć pastylkę bezproblemowości, by zignorować to co złe, nieprzyjemne.
Ale czy takie okłamywanie samego siebie, że zawsze jest kolorowo, że życie jest usłane różami, jest dobrym rozwiązaniem?



Moją receptą na sukces jest akceptacja. Nie tylko nas samych, ale i otoczenia, ludzi, wydarzeń, problemów, pogody i świata. Nauczyłam się tego w tym roku i szczerze powiedziawszy uważam to w tym momencie za największą wartość.
Noszę w sobie ogromne pokłady stresu, który uaktywnia się nawet w tych najmniej oczekiwanych momentach. Wiele udało mi się wypracować od chociażby lat gimnazjum, ale mimo wszystko wciąż nie potrafię sobie radzić z wymaganiami świata. Szukam spokoju, który póki co omija mnie szerokim łukiem. Pamiętam sytuację, bardzo dawno temu, w której na myśl o tym, że miałabym się odezwać do pani w sklepie oblewały mnie zimne poty. Układałam sobie w głowie to co chce powiedzieć, w jakiej kolejności, żeby było spójnie i kulturalnie. Ostatecznie zazwyczaj się zająknęłam albo pani zadała pytanie, którego się nie spodziewałam, więc poziom stresu wzrastał. Czy byłam bardzo nieśmiała? Nie sądzę, po prostu za bardzo przejmuję się tym co pomyślą o mnie inni. Czas teraźniejszy w poprzednim zdaniu nie jest przypadkowy, bo ta obawa trzyma się mnie jak nieprzyjemny rzep. Jeszcze kilka lat temu szukałam, analizowałam swoje dotychczasowe życie i próbowałam wyhaczyć moment, w którym coś poszło nie tak. Tylko po co? Żeby mieć pewność, że to ktoś mnie zniszczył, żeby mieć na co zrzucić winę?
Sprawa nieco rozładowała się w technikum, gdy zostałam przewodniczącą i rzucono mnie na głębszą wodę, niż ta w której od zawsze czułam się komfortowo. Musiałam chodzić, rozmawiać, załatwiać i w ogóle mówić do osób dorosłych, czasem nawet nie mając chwili na przygotowanie sobie "przemowy". Stres był, ale tylko na początku, w którymś momencie do tego przywykłam i teraz moje życie zdaje się troszkę łatwiejsze. Właściwie nie czuje skrępowania nawet rozmawiając z panią z banku, która potrafi bombardować ogromną ilością niezrozumiałych pytań. Przestałam się przejmować tym, że czegoś nie wiem lub że czegoś nie rozumiem, bo mam do tego prawo. Nie muszę być alfa i omegą - banalne, a mimo wszystko kluczowe.
Stres w codzienności udało mi się zmniejszyć, ale nie wyeliminować. Czasem mam wrażenie, że nasilił się nieco teraz, gdy studiuje. Wymaga się ode mnie wiedzy, odwagi i rozbudowanych odpowiedzi. To nie jest nic zadziwiającego, ale mimo wszystko wciąż nie potrafię się w tym odnaleźć. Nie lubię mówić niepytana wprost, bo gdy ktoś zwróci się do mnie, zawsze odpowiem. Pytania w powietrze to pytania do nikogo, a ja nie chce być tym "nikim".
Pracuje nad sobą, szczególnie teraz, gdy czeka mnie przeprowadzenie lekcji w klasie siódmej na ocenę. Muszę zaprzyjaźnić, albo chociaż zakolegować się z odwagą.

Walka ze światem to jedna z wojen jakie toczę od wielu lat. Czy to kwestia mojego wewnętrznego buntu czy tego, że lubię się sprzeciwiać? Nie mam zielonego pojęcia, ale wiem jedno, wciąż walczyłam dla nikogo.
Jest wiele kwestii, których nie rozumiem, które mnie denerwują, bo widzę, że są nieludzkie, więc wyciągam rękawice i macham rękami na oślep walcząc z powietrzem. Czy komuś dzięki temu pomagam? Niekoniecznie. Czy sama się przy tym męczę? A i owszem. Więc gdzie sens?
Zrozumiałam coś, co jest absolutnie banalną sprawą. Nie walczy się z wiatrakami machając rękami na oślep, walka jest wtedy gdy robi się coś więcej. Dlatego postanowiłam zmienić świat, ale bez nerwów. Akceptuje moje otoczenie takie jakie jest, ale nie godzę się na pewne kwestię, co jest zupełnie normalne.
Chociażby szkoła. Wiele osób słysząc, że chce być nauczycielką, ale nie jestem pewna czy posłałabym swoje dzieci do normalnej szkoły, dziwi się. To, że chce być pracownikiem danej placówki wcale nie oznacza, że zgadzam się z wszystkimi zasadami, które ona dyktuje. Jeszcze przed wrześniem, bo właśnie wtedy rozpoczęłam krótkie praktyki, miałam szkole trochę więcej do zarzucenia, ale zaraz po nich nieco odpuściłam. Wciąż nie do końca jestem przekonana czy to co się tam dzieje jest dobre, ale wiem, że wiele działań, których nie rozumiemy (my ludzie postronni bądź byli uczniowie) jest potrzebnych. Przykład? Zawsze denerwowało mnie to, że z picia na lekcji robiono wielkie poruszenie. Przecież to jest absolutnie ludzka potrzeba, która szczególnie w upały musi być zaspokojona. Jednakże zauważyłam, że w klasach młodszych nie wolno pozwolić na położenie butelki wody na ławce i ciągłe popijanie kiedy się zechce. Łyk i do plecaka. Dlaczego? Bo oni nie do końca znają jeszcze umiar. Nie mówię, że wszyscy, ale są tacy, którzy będą pili z nudów i nie odkleją się od butelki ani na moment. Gdy da się im palec oni chcą całą rękę. I to jest okej, bo przecież to jeszcze dzieciaki, które muszą nauczyć się pewnych zachowań i manier, a szkoła jest od tego, by dać im chociaż podstawy. Dlatego tak wielu drobnostek w szkole się zakazuje lub się je  ogranicza.
Wracając jednak do meritum, chcąc innej szkoły idę do niej uczyć. Zrobię to po swojemu, by chociaż części uczniom pomóc i pokazać im, że nauka wcale nie musi być przykrym obowiązkiem.

Zaakceptowałam problemy, bo bez nich moja rzeczywistość byłaby tak odrealniona, że aż smutna. Wiem, że zawsze będą, wiem że czasem są potrzebne, wiem, że tak łatwo się ich nie pozbędę, więc nie wojuje, nie tracę energii na wymachiwanie mieczem, tylko od razu szukam rozwiązania. Jeśli je znajdę, super, jeśli nie, wiem, że prędzej czy później życie mi je podrzuci mimochodem.
Wielokrotnie załamywałam ręce, płakałam, pozwalałam sobie na takie marnowanie czasu na użalanie się nad sobą. Teraz ten czas staram się przeznaczyć na czyste działanie. Szukam drzwi, które pozwolą mi wyjść z danej trudności. Nie zawsze jest to sprawa prosta, czasem jestem na skraju wyczerpania i jedyne co mi pomaga do szlochanie, ale przynajmniej nie zachowuje się jak dawna beksa, którą byłam. Życie ma to do siebie, że wciąż podrzuca nam nowe problemy, zwiększając ich skale i moc.

Zaakceptowałam swoje wady i już nie tworzę sobie długich list rzeczy, których w sobie nie lubię, a staram się raczej doceniać te dobre cechy, które mnie ubarwiają.
Jest ich sporo, każdy z nas je w sobie nosi. Szkoda je kryć pod kolejnymi warstwami kompleksów i żółci, którą niegdyś, nawet w myślach, wylewamy na innych. Nawiązując do poprzedniego postu, może nigdy nie schudnę tak jakbym chciała, ale napędem jest dla mnie to, że robię cokolwiek w tym kierunku. Idę na długi spacer i już nie mam wyrzutów sumienia, że po powrocie posłodzę herbatę. Czy schudnę? Raczej nie, ale mój pogmatwany rozum widzi to po swojemu.
Zaakceptowałam swój wygląd, nie zaprzątając sobie głowy małymi kompleksami, które potrafią zniszczyć każdy dzień i każdą godzinę. Może jeszcze nie jestem z tym w pełni pogodzona, ale przynajmniej już tyle nie narzekam na swoje kształty. Są jakie są, dobrze je mieć.

Akceptacja jest moim kluczem do wszystkich drzwi. Sprawia, że nie zamęczam się rzeczami, na które przecież nie mam wpływu. Kiwam głową i przyjmuje wyzwanie, bo przecież życie ludzkie jest pasmem wyzwań, które stawiają przed nami ludzie, które stawiamy sobie sami, albo które zrzuca nam na głowę los. O porażkach się nie mówi, o przegranych się nie pamięta, liczy się nasze małe zwycięstwo, bo wtedy będziemy swoimi bohaterami!

8 komentarzy:

  1. Pozytywne myślenie, to nie są różowe okulary. Różowe okulary to zagłuszacz, który nie zlikwiduje problemu.
    Nadal uważam, że stopniami do szczęścia są schody wyłożone wiarą i dobrym nastawieniem. Umiejętnością dostrzegania pozytywnych aspektów, nawet w największym, życiowym gnoju.

    Nie ufam tym "pięknym twarzom". Od razu gdy widzę tą sztuczną sielankę, unikam płynącej z tego treści. Nie lubię tego.
    Przejmowanie się pogodą to akurat powinno dla każdego stać się nonsensem. Byłoby wszystkim w tej łatwiej. ;)

    Pamiętaj, że to, co ktoś o Tobie pomyśli, nie ma znaczenia w Twoim życiu, ani nawet jakiegoś wpływu. To sprawa tej osoby, co sobie myśli i po co w ogóle ocenia.

    Fajnie, że wyjaśniłaś o co chodzi z tym zakazywaniem picia na lekcjach. Dotychczas mnie to bulwersowało, a teraz widzę, że to ma sens.

    "Nauka – przykry obowiązek"... bardzo często dzieciaki wynoszą coś takiego z domu. Np. ja.
    W domu skutecznie mnie zniechęcano do szkoły i nauki. Nienawidziłam jej i po dziś dzień myśl o tym, że mogłabym wrócić do szkoły, napawa mnie zgorszeniem. To przez to nastawienie nie poszłam na studia.
    Ale to – jak sama na początku napisałaś – zwalenie winy na innych. Obwiniłam rodziców, miast przekonać się, że tak naprawdę sama sobie odmawiam korzyści.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja do tej pory sobie układam w głowie to, co chcę powiedzieć. Stres, problemy i taka właśnie walka ze światem towarzyszą nam praktycznie codziennie. Myślę, że akceptacja ogólnego stanu rzeczy jest najlepszą drogą do szczęścia i "lepszego" życia. Akceptacja siebie, problemu i świata sprawi, ze będziemy lepiej postrzegać otaczający nas świat. Bardzo mądry i dobrze napisany post. Obserwuje <3

    lifebynadien.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Ważnym jest, by zauważyć, że pod słowem "akceptacja" kryje się nie tylko uznanie własnych wad, ale też przyjęcie do świadomości, że życie jest jakie jest. Raz na wozie, raz pod wozem... Problemy nie znikną, a wręcz odwrotnie. Z czasem będzie ich coraz więcej i będą coraz poważniejsze. W pozytywnym nastawieniu i różowych okularach nie ma nic złego (pod warunkiem, że twardo stąpamy po ziemi, bo inaczej krótka droga do naiwności). Wszak bez tego ciężko spojrzeć na siebie przychylnie, a co dopiero na otaczającą nas rzeczywistość. Osobiście uważam, że walka ze światem jest bezsensowna. Jesteśmy tylko jednostkami, które co najwyżej mają wpływ na własne otoczenie i to, według mnie, je warto zmieniać, ulepszać. Dla przykładu - już dawno przestałam przejmować się polityką; tym, że ktoś mnie nie lubi; że dziura ozonowa się stale powiększa i tym podobne... Coby się nie działo, ludzie będą panikować, krytykować, protestować. Tylko czy warto odbierać to osobiście?

    OdpowiedzUsuń
  4. U mnie z tą akceptacją bywa kiepsko. Niby staram się to zmienić, ale nie jest mi łatwo. Chociaż myślę, że nikomu nie jest łatwo. Również jestem z tych osób, które bardzo przejmują się opinią innych. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie było to wręcz obsesyjne. I ten paraliż, kiedy coś idzie nie po naszej myśli. No, bo co pomyślą?!
    Czasami takie rzucenie na głęboką wodę jest prawdziwym lekarstwem, bo w końcu robienie rzeczy, które najbardziej nas przerażają sprawia, że nie są już tak straszne i stają się normą ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja również bardzo bałam się tego, co pomyślał o mnie inni ludzie i tak, jak u Ciebie, powodowało to we mnie stres, byłam przekonana, że muszę pięknie się wysławiać, muszę iść za tłumem, żeby ludzie nie pomyśleli, że jestem dziwna i może nie rzucono mnie na aż tak głęboką wodę, jak Ty i bycie przewodnicząca w technikum, ale samo liceum było dla mnie wielkim wyzwaniem i czuję się dużo lepiej niż w tamtym czasie.
    Jejku, tak! Nie ma co ukrywać swoich zalet pod wielką maską wad, kompleksów, które gdzieś tam krążą po naszej głowie. Najważniejsze to dostrzec te piękne cechy naszej osobowości, wyglądu. Uczę się tej akceptacji, ale wiem, że jestem na dobrej drodze. "Akceptacja jest moim kluczem do wszystkich drzwi." - święte słowa! Niezwykle podoba mi się to, jak ugryzłaś ten temat i jaką dawką motywacji pachnie z tego posta. Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakbym czytała o sobie ;)
    Też zawsze miałam podobnie i też ostatnio jest lepiej, choć wciąż daleko do odwagi i spokoju :)
    Z mojego doświadczeniaczenia wynika, że właśnie "rzucanie się na głęboką wodę" pomaga. Trudno jest wychodzić ze strefy komfortu, ale tylko tak można coś w sobie poprawić ;) ja się staram robić to regularnie, małymi kroczkami, chociaż czasem mi się wydaje, że stresuje mnie myśl o tym, że niedługo kolejny krok :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie zgodzę się - pełna akceptacja nie jest dobrym rozwiązaniem.
    Uważam, że jeśli coś nam się nie podoba - w nas, w otoczeniu, w czymkolwiek, to powinniśmy pracować nad tym i to zmieniać.

    Z tą szkołą i piciem na lekcji też nie rozumiem. Zwłaszcza, że u nas nauczyciel zawsze mógł pić, a uczniowie nie.
    Pamiętam jak w podstawówce wszyscy na mnie krzywo patrzyli, bo ja MUSIAŁAM pić. Zalecenie lekarza. Miałam problemy nerkowe i miałam obowiązek wypicia przynajmniej litra w ciągu dnia - i nie na raz tylko systematycznie. To samo było z chodzeniem do łazienki - nie mogłam trzymać ze względów zdrowotnych. Nie dlatego, że nie umiałam. Oczywiście nauczyciele i dyrekcja była uprzedzona, ale krzywe spojrzenia i tak się pojawiały.
    Ale dzieciaki, które były zdrowe - one też mają często potrzebę napicia się czy pójścia do łazienki i jest to wręcz niezdrowe, żeby tego zakazać.
    Ja wiem doskonale, że moje dziecko nie pójdzie do "normalnej" szkoły. Żebym miała odkładać miesiąc w miesiąc to poślę ją do szkoły prywatnej, gdzie nauczycielom się chce. Bo nie oszukujmy się - jak komuś dobrze płacisz, to chce mu się pracować. Jak płacisz słabo, to ludzie będą pracować adekwatnie do stawki.
    No i właśnie te kretyńskie zakazy i nakazy - brak picia, każdy uczeń musi mieć swoją książkę (bo 1 na ławkę to zbrodnia), zakaz wychodzenia do łazienki i inne tego typu rzeczy. To jest dla mnie nie do przyjęcia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chodziło mi raczej o to, żeby zaakceptować rzeczywistość, a nie zignorować. Owszem powinniśmy zmieniać to co się nam nie podoba, ale z rozwagą i pomyślunkiem. Szarpanie się z całym światem, tracenie nerwów i ciągła irytacja nic tutaj nie zmieni. Głównie to miałam na myśli.

      Jeśli zaś chodzi o szkołę... To cóż, rozumiem Twój punkt widzenia, ale znów mam wrażenie, że najwidoczniej nie doprecyzowałam. Jeżeli uczeń ma potrzebę napicia się wody w czasie lekcji, czy potrzebuje wyjść do toalety, to ma takie prawo. Chodziło mi raczej o takie popijanie napojów gazowanych z puszki, która stoi na ławce bądź przyssanie się do rurki. Jeżeli pozwoli się na to uczniom to oni będą sobie pili całą lekcję, kompletnie nie słuchając nauczyciela. Jeśli masz potrzebę, napij się, ale zrób to dyskretnie i z kulturą. Toaleta to łatwa sprawa, ale nie uważasz, że wychodzenie co lekcję to jest zwykły pretekst?
      W prywatnych szkołach też dzieją się cuda, a w tych publicznych zdarzają się nauczyciele z otwartym sercem do dzieci. Nie każdy powinien być nauczycielem, bo nie każdy jest pedagogiem, a jest to raczej kwestia tego jak bardzo lubię to co robię, a nie ile mi zapłacą. Ja poszłam na filologie zdając sobie sprawę z tego, że zarobki są marne. Na roku przyszłych nauczycieli jest zaledwie 19, a większość z nich nawet nie planuje rozpoczęcia kariery w szkole. Wiedząc to wciąż chce to robić, bo sprawia mi to radość! Chce zmienić świat, więc muszę inwestować w najmłodsze pokolenia.
      Jeszcze zarzut o książki... Byłam już w kilku szkołach, jako uczeń i jako student i szczerze mówiąc już dawno nie słyszałam o tym, że nie może być jeden podręcznik na ławkę, byle by jakiś był, żeby nauczyciel miał z czym pracować. Szkoła powoli się zmienia, widzę to coraz wyraźniej, a skończyłam ją dwa lata temu...

      Pozdrawiam i dziękuję za komentarz :)

      Usuń

Copyright © 2014 Pololistka , Blogger