Małżeństwo

Małżeństwo

Małżeństwo, czyli moment, w którym dwoje ludzi staje się jednością. Przestają być już jednostkami, kolejnymi z populacji, zaczyna łączyć ich węzeł, nie do rozerwania - a tak przynajmniej było kiedyś. Bo za dawnych lat, gdy dwoje ludzi brało ślub to była to decyzja przemyślana, a nawet jeśli nie, bo jak wiadomo modne były małżeństwa aranżowane, to byli ze sobą aż do śmierci. Musieli, bądź chcieli, wytrwać i wytrwali.

Patrząc na dzisiejszą sytuację mam wrażenie, że zawieranie związku małżeńskiego stało się maskaradą z piaskownicy, z lat dziecięcych. Z pewnością każdy z nas brał kiedyś pseuo ślub, z pseudo ukochanym, na podwórku. Tylko, że wtedy to była kolejna nieodłączna część zabawy w "dom". Problem polega na tym, że branie ślubu to krok poważny, a chęć tworzenia rodziny to czysta odpowiedzialność.

Jak wygląda teraźniejszy ślub moim zdaniem?
Planowanie tego ważnego wydarzenia zaczyna się od ustalenia daty w kościele, więc Para Młoda od razu udaje się na pierwsze rozmowy z księdzem. Pani Młoda oczywiście wspomina o tym, że chciałaby, żeby do ołtarza poprowadził ją ojciec, na co duchowny kiwa głową, bo nie jest to dla niego nic nowego. Czy ta kobieta tego chce, bo podoba jej się symbolika tego gestu przekazania córki w ręce przyszłego męża, czy dlatego, że ta scena będzie wyglądała dobrze na filmie, czy może kieruję nią chęć wpasowania się w modę ślubną? Nie mam zielonego pojęcia, ale w tej sytuacji to nie jest takie ważne.
Więc rozmawiają, debatują, aż w końcu ustalają datę idealną. Sobota, tradycyjnie, środek lata i koniecznie godzina czternasta.
Kolejnym krokiem jest zamówienie pogody na ten dzień, co nie jest już taką prostą sprawą, ale młodzi są tak pozytywnie nastawieni, że nawet nie biorą pod uwagę żadnego deszczu.
Czas na wynajem sali, która będzie fundamentem ich wesela. Z początku Ona myślała nad ogromnym namiotem, oczywiście białym, ustawionym pośród zieleni... A nad nimi latałby białe ptaki... Na całe szczęście w końcu budzi się z tego snu i wraz z przyszłym małżonkiem odwiedzają wszelkie możliwe restaurację. Pierwsza odpada, bo ma zbyt ciemne ściany, a druga obsługę niemiłą. Trzecia ma za małe okna i słońca nie widać, a w czwartej brakuje klimatyzacji. I tak jeżdżą z jednego miejsca w kolejne, szukając sali godnej podziwu, aż w końcu znajdują. Kryształy, biel i ogromne okna, a do tego parkiet jakiego mogłoby pozazdrościć studio "Tańca z Gwiazdami".
Mija pół roku, a Ona zaczyna szukać sukni idealnej. Obchodzi wszystkie sklepy z modą ślubną w okolicy, a nawet wraz z jazgoczącymi przyjaciółkami wyjeżdżają nieco dalej. Polują na coś wyjątkowego, niebanalnego i niestandardowego, a najlepiej żeby miała kolor biały, ale nie taki jasny, ani ciemny tylko taki w sam raz. Nie żółte tony, bo przecież nie jest Chinką, ani nie niebieskawe, bo daleko jej do królowej lodu. Popijają wino, przeglądają katalogi, a Ona mierzy i mierzy kolejne kreacje, z każdą następną ogłaszając coraz głośniej, że chyba musi schudnąć. Końca nie widać, a to dopiero początek.
On natomiast zabiera ze sobą rodziców i w najbliższym sklepie kupuje garnitur. Standardowo spodnie, marynarka i biała koszula.
Świadkowie wybrani, sukienki druhen się szyją, nawet kreacja Panny Młodej zaczyna powoli materializować się w rzeczywistości, wychodząc po za granice marzeń.
Przychodzi ten magiczny czas nauk przedmałżeńskich, które prowadzi ksiądz, człowiek który nigdy nie był w związku małżeńskim. Omawiają przykładowe problemy, przeciwności losu, a także w ramach nauk spotykają się z psychologiem. Wszystko jest pogmatwane i jeszcze bardziej miesza im w głowach, ale czemu się dziwić...
Zaproszenia rozwożą trzy miesiące przed ceremonią, ale zanim do tego doszło, musieli zrobić konkretną listę. Skończyły się czasy wymieniania wszystkich ważnych, bądź mniej ważnych bliskich, w czasoprzestrzeń, a zaczęły konkretne cyfry. Przeliczanie, sprzeczki i masa rozmów z rodzicami, by ostateczna suma mogła wynosić 250, bo teraz nikt nie robi małych wesel. Nawet na komunię zaprasza się przynajmniej wesołą stówkę.
Jeżdżą od miasta do miasta, od wsi do wsi i rozdają szykowne zaproszenia, wszędzie wypijając małą kawkę. Po kilku tak intensywnych dniach mają wrażenie, że ich serce przechodzi zawał, a ciśnienie krwi wynosi pięć tysięcy.
Miesiąc przed ślubem odwiedzają kwiaciarnie, znów księdza i restaurację, by dopiąć wszystko na ostatni guzik. Przystanek w wypożyczalni samochodów, bo swoim gratem nie pojadą. Ma być na bogato, z klasą.
W ten wyjątkowy dzień Ona martwi się makijażem, włosami, suknią i kwiatami, a On śpi do późna, bo i tak wie, że przygotować się zdąży. Fotograf nadjeżdża wraz z kamerzystą, by nakręcić jakieś urywki ich przygotowań, więc ona dziesięć razy zakłada buta i spogląda w okno, a on wiąże krawat pół godziny.
Dom Panny Młodej przystrojony już od wczoraj, tatuś pompował balony całe po południe. Siostry siedzą ubrane i uczesane od samego rana, a mama przegląda się w każdym lustrze jakie minie, a w miedzy czasie pośpiesza znudzonego męża. Przecież to on ma prowadzić ich córkę do ołtarza, będzie w centrum uwagi ciotek, których nie widzieli dziesięć lat, prezentować się musi.
Przyjeżdża pod dom On z orkiestrą i całą hałastrą ludzi, którzy są najzwyczajniej w świecie zbędni. Negocjuje z przekupami przed drzwiami, by w końcu zobaczyć Ją, ubraną w biel idealną. Szybkie błogosławieństwo rodziców, by po chwili móc wcisnąć ich do osobnych samochodów.

Córka z ojcem dochodzą do ołtarza.
Ojciec oddaje rękę Panny Młodej przyszłemu zięciowi.
On całuje ją w dłoń i razem siadają na przystrojonych przez panią Marysie krzesłach.
Wchodzi ksiądz, zaczyna się msza.
Wszyscy na zmianę wstają bądź siadają i powtarzają doskonale znane regułki.
W pewnym momencie zaczyna się coś nowego, innego, ale spodziewanego.
Do młodych schodzi ksiądz, by z jego pomocą złączyć ich skołatane dusze w jedno.
Duchowny mówi Oni powtarzają, najpierw jedno, później drugie.
"Jesteście mężem i żoną, może pan pocałować pannę młodą", buzi, buzi i koniec.
Później bawią się do białego rana, by następnie paść do łóżka tak jak stali.

A gdzie miłość? Gdzie rozmowa o uczuciach, przyszłym życiu jakie ich czeka? Gdzie stres, ale nie to te przyziemne sprawy, ale o to co w ślubie najważniejsze? Dlaczego nikt już nie dostrzega wartości słowa "Tak, chce". To kwestia, która skazuje nas na życie z drugim człowiekiem do końca świata.
Na zasypianie w jego ciepłych ramionach, na budzenie się poprzez krótki pocałunek, na wspólne kolację przykrapiane rozmową, na namiętne kochanie się po godzinach....
Ale to też godziny milczenia po kłótni, posiłki spożywane w ciszy, budzenie się o piątej rano, bo on musi siku i świeci światło, walka o kołdrę w nocy i zasypianie ze zmęczenia, nie mówiąc nawet "Dobranoc".
To również odmowy, a nie jedynie przyzwolenia.
To przyrzekanie sobie tak wiele, w tak niewielu słowach.
Dlatego ludzie się rozwodzą. Myślą, że po ślubie czeka ich sielanka jakich mało. Świetny seks w kuchni na blacie, niespodzianki na każdym kroku i zawsze wysprzątany dom. A tym czasem czeka ich seks przy zgaszonym świetle, sporadyczny bałagan i mąż/żona leżący/a na kanapie po powrocie do domu. Po powiedzeniu sobie "tak" przy ołtarzu czas na codzienność, na stabilne życie, w pełni dorosłe i świadome. Dlatego trzeba umieć czerpać z niego jak najwięcej, a to potrafi teraz tak niewielu...

Gdy ona woli ciemność, poproś o kompromis i zaświeć małą lampkę.
Posprzątajcie razem, z pewnością będzie weselej.
Połóż się koło niej/niego na tej kanapie i powegetujcie ten jeden wieczór razem.

~*~
Biała suknia spływała po moim ciele niczym piana, przyniesiona przez morze na brzeg. Wykonana z delikatnej aczkolwiek charakterystycznej koronki. Klatka piersiowa była idealnie opięta, a każdy skrawek materiału przylegał, natomiast dół był puszczony swobodnie. Była lekka i zwiewna, ale jednocześnie spektakularna.
Ciemne włosy były ozdobione niedużym warkoczem i lekko pokręcone dla lepszego efektu. Gdzieniegdzie wplątane były malutkie kwiatuszki, pasujące odcieniem do sukni. Były dopełnieniem całego stroju.Czułam się w niej dobrze, tak jakby była moją drugą skórą. Spojrzałam w lustro, by ocenić całość. 
Nieidealnie, czyli cudownie.
Stanęłam na ciepłym piasku i spojrzałam przez szparę między kotarą. Wszyscy spoczywali już na krzesłach przenośnych, a on stał tam gdzie powinien. Czekał na mnie, by móc powiedzieć mi to długo wyczekiwane "tak". Nie czułam strachu, ani grama, ale podekscytowanie też mi nie towarzyszyło. Byłam tak szczęśliwa, że aż nieprzytomna. Nie miałam czasu myśleć, zastanawiać się. Liczyło się tylko to co miało nastąpić za niecałe dziesięć minut. Pieczęć oddzielająca nas od młodości, od wolności, od egoizmu, od szczenięcej miłości. Odtąd będziemy musieli dorosnąć, dojrzeć, przygarnąć empatię i rozumieć. Nie miałam większego marzenia niż właśnie to.
Usłyszałam drżący dźwięk skrzypiec i odczekałam kilka sekund zanim wyszłam z namiotu. Nic nie było planowane ani standardowe. U mojego boku nie było taty, pod moimi stopami nie było posadzki kościelnej, nie dążyłam do ołtarza i nie miałam idealnego makijażu. Rodzice siedzieli w pierwszym rzędzie, pod stopami miałam najprawdziwszy piasek, który wciąż był ciepły po słonecznym dniu,
szłam w stronę ukochanego, obok którego stał duchowny, wpatrywałam się w słońce, które powoli schylało się ku zachodowi... W dłoniach trzymałam kilka kwiatów polnych przewiązanych wstążką. Uśmiechałam się szeroko, wiedząc, że wcale nie wybielałam zębów przed tą wyjątkową chwilą. Nic się nie liczyło prócz niego.
Jego blond włosy jak zwykle wyglądały idealnie, choć wiedziałam, że toczył z nimi walkę jeszcze tego samego dnia. Jego uśmiech odsłaniał małe, porozsuwane zęby, które tak mnie rozczulały od zawsze. Radość, którą przydymiło uczucie miłości i bezgranicznego oddania, błądziła w błękitnych, jak ocean za nim, oczach. Miał na sobie białą koszulę, delikatnie opinającą klatkę piersiową, której pierwsze dwa guziki były odpięte. Spodnie w kolorze piasku, za kolano. Wyglądał idealnie, tak jak zwykle, ale nie to się liczyło...
Złapał moją rozedrganą dłoń i ucałował każdą kosteczkę. Uśmiechnął się szeroko...
- Ja Martin biorę sobie Ciebie za żonę i ślubuję, że będziesz zawsze uśmiechała się tak radośnie jak teraz, że nigdy nie zabraknie ci wsparcia, kłótni i śmiechu... Że nie opuszczę Cię aż do śmierci, że będę przy twym boku zawsze, choćby świat miał się skończyć...
- Ja IS biorę sobie Ciebie za męża i ślubuję, że nie braknie Ci śmiechu, poważnych rozmów, kłótni, że nigdy nie zabraknie Ci mojego wsparcia... Że nie opuszczę Cię aż do śmierci, że będę przy twym boku zawsze, choćby świat miał się skończyć...
To wystarczyło bym zrozumiała na co tyle czekałam. Na złączenie dusz, które w tej pięknej chwili, przy najbliższych, nastąpiło.

- I niech miłość da wam siłę, by przetrwać...Od tej pory wasza dusza tworzy jedną całość i nikt, nigdy jej nie rozłączy...

Pozdrawiam Was cieplutko! 
Czego nauczył nas pies?

Czego nauczył nas pies?

Lilkę mamy od niedawna. Wciąż jest niewielkim, białym szczeniakiem, który nie do końca rozumie co się dzieje dookoła niej, a my staramy się nauczyć ją świata jak najlepiej. Czasem wymyka nam się spod kontroli, nie chce się dostosować i wykonywać naszych poleceń. Jest niezależną feministką, ale w wieku dziecięcym. Jednakże daje nam coś czego chyba nie doświadczamy zbyt często, bezinteresowną miłość, która jest najcenniejsza. Gdy tylko mam ochotę się przytulić, przychodzi i siada mi na kolana, gdy chce poleżeć w ciszy, ona mi towarzyszy, gdy czuję się zbyt samotna, czuję jej małe, śpiące ciałko, tuż przy mojej nodze. Jest towarzystwem, przyjacielem, ale i zimnym prysznicem.
Dopiero posiadając psa zauważyłam tak wiele rzeczy, które dotąd były mi zupełnie obojętne.

1. Ludzie śmieciarze.
    Porozrzucane chusteczki, były dla mnie niczym duchy, które w mojej głowie nie istnieją. Przechodziłam koło nich codziennie i nawet przez myśli mi nie przeszło, że leżą tuż obok i zaczepiają psy. Moment, w którym po raz pierwszy wyprowadziliśmy psa był dla nas niczym pobudka ze snu na jawie. Ona zachwycona skakała od chusteczki do chusteczki, a każdy inny odpadek sprawiał jej coraz większą radość. Od tamtego czasu widzę je dużo wyraźniej, jakby materializowały się znikąd. Narodziło się we mnie zwykłe pytanie: Po co? Z ręką na sercu mogę przyznać, że nigdy nie wyrzuciłam nic pod siebie, prócz gumy do żucia... Więc dlaczego inni ludzie to robią? Czemu to służy i dlaczego nie chce im się wcisnąć tego białego skrawka do kieszeni, by wyrzucić go do pobliskiego śmietnika?
Prawdopodobnie ona rozłoży się dużo szybciej niż plastikowa czy szklana butelka, ale mimo wszystko wyrywanie z pyska psa zasmarkanej chusteczki jest absolutnie obrzydliwe, a na myśl, że mogłaby ją zjeść przechodzą mi dreszcze, więc wybieram tą pierwszą opcję, po czym jak najszybciej myje dłonie.

2. "Ludzi się trzeba bać, nie psów"
    Prawdopodobnie nigdy nie bałam się psów tak bardzo, że płakałabym na ich widok, ale mimo wszystko w jakimś tam stopniu mnie "onieśmielały". Wolałam ich unikać i przejść zwyczajnie na drugą stronę, szczególnie gdy pies dosięgał mi do pasa, bo tych mniejszych właściwie wcale się nie bałam. Strachu całkowicie się pozbyłam w momencie, gdy zaczęłam przebywać z psami trochę częściej. Teraz gdy mam swojego już zupełnie wyzbyłam się tego odrętwienia, a wręcz jestem pierwsza do schylenia się i pogłaskania napotkanego pieska. Nie twierdzę, że nie ma groźnych psów, bo są i należy mimo wszystko zachować ostrożność, ale też pamiętać, że małe psy na smyczy niewiele mogą nam zrobić. W interesie właściciela jest bezpieczeństwo przechodniów, więc wszelkie skoki, krzyki są zupełnie niepotrzebne.
Raz gdy szłam z Lilką zaczepiła nas pewna starsza pani. Piesek od razu do niej podbieg i dał się pogłaskać, choć na co dzień jest nieufna i raczej najpierw musi obwąchać drugiego człowieka, by dać się dotknąć. Dziwie się, że nie szczeka, zazwyczaj to robi... powiedziałam, na co pani złapała mnie za rękę powiedziała Ludzi się trzeba bać, a nie psów. Lilka poczuła się bezpiecznie, bo ta Pani nie wykonywała żadnych dziwnych ruchów, po prostu do niej podeszła, a z jej słowami zgadzam się w stu procentach.

3. Odpowiedzialność trzeba w sobie wypracować, nie da się jej kupić na wyprzedaży, a cierpliwość jest złotem.
    Chyba nie do końca zdawałam sobie sprawy ile obowiązków na mnie czeka. Widziałam pieska jako kochaną, ale żywą przytulankę, zapominając o tym, że ona też może mieć uczucia, emocję i potrzeby. Nie zrozumcie mnie źle, liczyłam się ze spacerami, karmieniem, ale chyba samo wychowanie mnie delikatnie przerastało, właściwie do dziś czasem opadają mi ręce. Pies nie może szczekać na ludzi, na inne psy, na dzieci. Nie może ciągnąć na smyczy, nie może iść z przodu, powinien iść za właścicielem. Nie powinien skakać po ludziach, a już tym bardziej ich gryźć. Ma jeść po tym jak właściciel zje posiłek, by znał swoje miejsce w stadzie.
Zasad było tak wiele, że aż głowa mi pękała. Początkowo chcieliśmy zastosować je wszystkie, zapominając o zdrowym rozsądku i o tym, że to nie jest zabawka, ani zwierze w cyrku. Na wszystko trzeba czasu.
Dlatego przestałam się z nią szarpać. Chodzi na krótkiej smyczy, ale nie przy nodze i pozwalam jej iść przede mną.
Daje jej jeść wtedy, gdy wiem, że może być głodna bez względu na to czy już jadłam, czy jeszcze nie.
Przestałam na nią krzyczeć o to, że szczeka. Przecież to jedyny dźwięk jaki może z siebie wydać. Może być oznaką radości, złości, podekscytowania... Niekoniecznie jest to agresja.
Dałam jej czas na zaufanie, na poczucie bezpieczeństwa, na aklimatyzację.
Ona jest jeszcze młoda i giętka, co nie znaczy, że nauczymy jej wszystkiego na raz, że od razu musi być psem idealnym.

4. Ludzie są złotem, ale i przekleństwem.
    Zabrzmiało złowrogo, ale w rezultacie nie do końca tak jest. Początkowo nie przejmowałam się jej szczekaniem na klatce, zaczepianiem ludzi, bo jak wspomniałam wyżej zaczęliśmy ją uczuć tego jak ma się zachować. Jest to proces wolny i są tacy, którzy to rozumieją i tacy, którzy jakby mogli to zabiliby mnie wzrokiem, choć szczerze przyznam, że tych otwartych jest trochę więcej. Zagadują do mnie, uśmiechają się do pieska i sprawiają, że mój humor zmienia się o sto osiemdziesiąt procent.  Pies to pies, a dziecko to dziecko - mają przywileje i czas na naukę.

5. Bezgraniczna radość w każdej sytuacji.
    Chyba nigdy nie poznałam osoby, która bez względu na pogodę, samopoczucie, dzień, byłaby zadowolona. Natomiast psy mają w sobie tyle euforii, że zarażają tym na potęgę. Nie ważne czy byłam pod prysznicem przez 5 minut, czy nie było mnie w domu dwa dni - radość na mój widok jest zawsze równie intensywna.

6. Drzemka w środku dnia nie jest niczym złym.
    Odkąd Lilka z nami mieszka zdarza mi się położyć obok niej na łóżku i po prostu zasnąć na pół godziny. Nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia czy nieprzyjemności, po prostu potrzebuje chwili odpoczynku, więc ją sobie zapewniam.

7. Wstawanie rano może być przyjemne.
    Rosa na stopach o poranku to cudowne uczucie. Nie mogę uwierzyć, że kiedyś nie zrywałam się z łóżka wcześniej niż o 11... Tyle traciłam. Teraz wstaje wcześniej, dodatkowo piesek zapewnia mi poranny spacerek, a później rozbudzone jemy śniadanie.

Pozdrawiam was cieplutko! ♥
Copyright © 2014 Pololistka , Blogger