Rok ze mną - zima

Rok ze mną - zima


Pojawiła się nagle, jakby nie spodziewanie, choć już od jakiegoś czasu była przeze mnie wyczekiwana. Początkowo przesłała nam garstkę mrozu, byśmy przygotowali się na to co nadejdzie później. Z ekscytacją co poranek spoglądałam przez okno, za każdym prawie razem czując rozczarowanie. Robiło się coraz chłodniej, jesienne mokradła przymarzły, więc spacerowanie z psem nie było już tak nieprzyjemne. Zaczynałam czuć to przyjemne szczypanie w policzki, do domu wracałam lekko zaróżowiona, a rękawiczki towarzyszyły moim podróżom już coraz częściej. Gdy już na moment zapomniałam, dałam się ponieść obowiązkom i odpłynęłam w pracy nad grudniownikiem, nagle się pojawiła. Zobaczyłam ją dopiero o poranku, gdy już zdążyła się rozgościć, bardzo żałowałam, że nie dane mi było ujrzeć jak przechadza się powoli między blokami. Ale czemuż się dziwić, taka już jest, lekko spontaniczna i zdecydowanie tajemnicza.
Spogląda na nas stanowczo, wydaje się wręcz zamrożonym posągiem. Jej płonące serce można jednak ujrzeć w delikatnym uśmiechu, gdy spogląda na dzieci lepiące bałwana. Robi to rzadko, woli pozować.
Ubrana w piękną białą suknię, wykończoną srebrną nicią, a za nią podąża długi tren. Idzie dostojnie, rozważnie stawia każdy krok. Nie rozgląda się na boki, skupiając się na tym, by jej postawa wzbudzała respekt. Chce byśmy widzieli w niej srogość, chce pokazać nam swoją potęgę, a tylko nie liczni widzą piękno jakie ze sobą przynosi. Unosi ręce, uruchamiając wiatr. Śnieżynki wirują, kompletnie tracąc przy tym rozwagę.
Na głowę narzucony ma cieniuki kaptur, który jest częścią całej kreacji. Kryje pod nim włosy w kolorze zimnego blondu, zawsze upięte. Zasiada na tronie z lodu, by zawładnąć przyrodą, na te kilka miesięcy.
Wychodzę z psem na zewnątrz, ciekawa tego co na prawdę zastanę. Stawiam pierwszy krok i już wiem, że mamy Zimę, że przyszła do nas trochę wcześniej. Lila jest lekko zaskoczona, taki prawdziwi śnieg widziała jak była jeszcze bardzo mała. Nie przejmuje się chłodem ani tym, że nóżki jej zmarzną. Zaczyna biegać, skakać, spoglądając na mnie z ogromną radością w oczach. Chyba też polubiła zimę, równie mocno jak ja.

Najbardziej wyczekiwana pora roku, a twierdzę tak ponieważ bardzo często słyszę "Może będzie śnieg na święta". Tworzy klimat, którego nie da się podrobić światełkami i bobkami. Gdy z nieba spada puszysty śnieg, świat na moment zamiera, by móc choć przez moment spojrzeć na biały puch. Jedni przeklinają pod nosem, inni podskakują w miejscu, a jeszcze inni po prostu patrzą, każdy z nich jednak zatrzymuje się na jeden krótki moment. To czas, w którym doceniamy wygody, na co dzień spychane na dalszy plan. Nic tak zimą nie rozgrzewa, jak miska zupy. Nic tak nie relaksuje, jak gorący prysznic zimą. Nic tak nie raduje, jak długie zimowe wieczory w ciepłym domu, gdy za oknem temperatura jest o wiele za niska.

Zima to dla mnie bardzo wyjątkowy czas. W grudniu są święta Bożego Narodzenia, moje urodziny oraz kończy się stary rok i rozpoczyna nowy. Jest dla mnie klamrą, pewnego rodzaju podsumowaniem tego co było i rozpoczęciem nowego rozdziału. Równo roku temu właśnie w zimie wyprowadziłam się z domu i próbowałam zadomowić się w małej kawalerce. Nie za wiele pamiętam z tamtego czasu, właściwie tyle co nic. Grudzień kompletnie przeleciał mi przez palce, mimochodem. Dlatego w tym roku obiecałam celebrować każdy opad śniegu, każdy spacer i każde przemarznięcie!

Zima to przemoknięte skarpetki i pogrubiające kurtki. To gorące herbaty w ogromnych kubkach i kawy piernikowe z bitą śmietaną. To serialowe popołudnia i filmowe, długie wieczory. To zjeżdżanie na sankach, krzycząc i zaciskając oczy. To czerwone policzki, przeklinanie pod nosem i utrudniona komunikacja. To grube skarpety o każdej porze dnia. To suche usta i przyjaźń z wszelkimi kremami. To czas wzmożonej pielęgnacji, bo skóra tego wymaga. To chłodne noce i krótkie dnie. To zaduma i spotkania z przyjaciółmi.
Zima to pora roku, która wzbudza całą gamę emocji. Zachwyca obserwowana przez okno, irytuje przemrażając, raduje swoim przyjściem, ale i odejściem. Jedna, wielka, poplątana sprzeczność.



Siedziałam na małym, wytartym i przepełnionym historią rodziny, fotelu, który pamięta jeszcze czasy dzieciństwa mojej mamy. Kiedyś może był czerwony, ale po jakimś czasie przybrał nie bardzo lubiany przeze mnie odcień różu. Wygodny, choć po tylu latach służenia czuć deski wbijające się nieprzyjemnie w pośladki. Mieścił się on w rogu salonu, w mieszkaniu mojej babci. Wokół panował duży chaos, który ciężko opanować, ale mało kto się nim przejmował, bo im weselsza Wigilia, tym lepsza. Na środku pokoju stał wielki stół przykryty śnieżnobiałym obrusem, a na nim spoczywał skromny stroik, wykonany przez moją kuzynkę. Zrobiony z jasnozielonych i nieco już wysuszonych gałązek jodły, w towarzystwie niedużej czerwonej bańki i niewysokiej świeczki w tym samym kolorze.
Prócz mnie w pokoju dziennym siedział mój tata oraz dwóch dowcipkujących wujków i niezainteresowana ich rozmową ciocia. Dzieciaki biegały po domu, bawiąc się w chowanego. Nie zdawały sobie sprawy, że wprowadzają zamieszanie i denerwują przy tym zabieganą babcię i resztę kobiet, które śpieszą z przygotowaniami. Patrzyłam w okno i wyczekiwałam pierwszej gwiazdki. Chyba czekała aż w domu pojawią się wszyscy, by wtedy przybyć niczym ostatni gość.
W całym domu panował gwar, a w powietrzu tuż nad naszymi głowami unosiły się aromaty potraw. Kapusta, dobrze doprawiony barszcz czerwony i odgrzewana ryba. Odwróciłam głowę, by spojrzeć na domowników siedzących w salonie. Chyba ich przybyło. Wszyscy wdychali zapachy dochodzące z garnków kuchennych. Na twarzach wyrysowany był głód i zniecierpliwienie, bo jak mówi tradycja od śniadania nic nie jedli. Niby rozmawiali i się śmiali, ale tak naprawdę ukradkiem patrzyli na drzwi wyczekując reszty. Znikąd pojawiało się coraz więcej maluchów przyłączających się do zabawy i robiących jeszcze większy harmider. Zdenerwowana babcia prosząca wciąż, żeby się uspokoiły i zasiadły obok okna tak jak ja. Przemierzająca drogę z salonu do kuchni moja mama ciągle szepcząca „Nie zdążymy”.
Była jeszcze grupka starszych dzieciaków, które polowały na prezenty pod choinką. Ciekawość ich zżerała doszczętnie. Pokusa była na tyle duża, że nie poddawały się tak łatwo i ciągle próbowały, ale na ich nieszczęście drzewka, ozdobionego pięknymi różnokolorowymi bańkami, broni, jak co roku, „strażnik teksasu”. Tak nazywamy mojego wujka, który ciągle odgania zdyszane i zmęczone pociechy, rozbawiając przy tym wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu.
Znów odwróciłam głowę od nerwowej i zabieganej rodzin, i spoglądałam w ciemnoniebieskie, a wręcz czarne, zimowe niebo, szukając małej błyszczącej kropki, naszego wyznacznika, gościa honorowego. Spuściłam wzrok nieco niżej przyglądając się ludziom z boku naprzeciwko. Prawie w każdym z okien świeciło się światło, a w pomieszczeniach było widać równie zestresowanych domowników.

Poczułam, że ktoś siada mi na kolanach. Spoglądnęłam na przybysza i zobaczyłam uśmiechniętą, nieco kwadratową, buźkę mojej młodszej kuzynki. Razem lustrowałyśmy niebo, od czasu do czasu patrząc na poczynania rodziny. Salon powoli się zapełniał i robiło się coraz cieplej. Jedyne co wyczuwałam to zmieszane zapachy perfum w powietrzu. Nieprzyjemny, duszący wręcz i niecodzienny zapach, który powoduje niekontrolowane napady kaszlu. Szybkim i sprawnym ruchem otworzyłam okno i wdychałam lodowate, rześkie powietrze.
- Popatrz! Już jest! – wyszeptała moja mała kuzynka z promiennym uśmiechem na twarzy. Spojrzałam w okno. Na czarnym niebie pojawiła się mała błyszcząca gwiazdka, która rozświetliła całą ciemność na niebiosach. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Wstałam z fotela i podeszłam do rodziny.
- Pokazała się już pierwsza gwiazdka – oznajmiłyśmy równo. Wszyscy jak na znak wstali, a reszta zgromadziła się w salonie, powodując straszy tłok.
Staliśmy jedno koło drugiego, ściśnięci. W takim tłumie ciężko się oddycha, ale dawałam radę. Mój dziadek, czyli najstarszy członek rodziny i oczywiście pan domu, zaczął modlitwę. Dołączyliśmy do niego. W pomieszczeniu zrobiło się duszno, ale jak zawsze z opresji uratowała nas babcia i otworzyła okno , robiąc mały przeciąg. Matki młodszych dzieci automatycznie przeciągnęły je na drugą stronę pokoju, byle dalej od zimnego powietrza. Zaśmiałam się cicho pod nosem i cofnęłam się. Chciałam być jak najbliżej otworu okiennego. Ciągle ktoś chichotał, ale nie mówię tylko o dzieciach. U mnie w rodzinie rzadko kiedy ktoś zachowuje powagę. Maluchy za każdy nawet uśmiech są szturchane i upominane. Natomiast dorosłym uchodzi wszystko płazem. Babcia stająca w drzwiach ciągle odwraca się w stronę kuchni, jakby bała się, że jakaś podgrzewana potrawa zaraz wybuchnie i zakłóci spokój świąt. Nigdy nie zrozumiem jak można się tak martwić o jedzenie. To tylko symboliczna kolacja, w której niejedzenie jest najważniejsze. Liczy się to, że spotkała się cała rodzina, że są razem i świętują narodzenie Pana Jezusa.

Po skończonej modlitwie czas na dzielenie się opłatkiem i życzenia. Nie lubię tego. To dziwne uczucie. Podchodzimy do każdego, on mówi, ty słuchasz, odpowiadasz szybkie „Nawzajem” lub „Najlepszego”, odłamujecie sobie po kawałku trzymanego w ręku opłatka, po czym odchodzicie. Jeszcze te głupkowate teksty typu „Żebyś znalazła sobie chłopaka…” i „Obyś została lekarzem…”. Zawsze wtedy spuszczam wzrok i lekko się uśmiecham. Najgorsze jest to, ze nigdy nie wiem czego życzyć takiemu 35-letniemu wujkowi. Żebyś spełniał swoje marzenia? To raczej tekst dla dzieci. W tamtej chwili żyje nadzieją, że ten krępujący czas szybko minie. Podchodzę kolejno do pojedynczych członków mojej rodziny i wymuszam uśmiech. Rozglądam się, by sprawdzić czy nikogo nie ominęłam.
W końcu koniec! Siadam w fotelu przy oknie i obserwuje resztę rodziny. Nadal składają sobie życzenia. Młodsze dzieciaki siedzą w kącie i pochłaniają końcówki opłatków, rozmawiając o czymś, i ciągle spoglądając na prezenty. Nie ma się co martwić „strażnik Teksasu” zawsze na stanowisku. W pomieszczeniu jest bardzo głośno i każdy próbuje przekrzyczeć hałas. Donośny baryton mojego dziadka przebija się przez gwar. Czekałam aż wszyscy skończą i przystąpimy do wieczerzy.
Rodzina zasiadła do nakrytego stołu. Oczywiście nie zabrakło miejsca dla zbłąkanego wędrowca. Babcia i niektóre ciotki biegną do kuchni i zaczynają się tłuc garnkami, talerzami i szklankami. Pcha się ich tam co roku tyle, nie wiadomo po co. Dwie dałyby sobie spokojnie radę, a idzie ich tam cała zgraja po przepychać się trochę i denerwować resztę. Nagle wychodzą rzędem, jak żołnierze z różnymi talerzami wypełnionymi po brzegi jedzeniem. Wszystkie oczy się świecą, a uśmiechy z twarzy nie schodzą. Zabierają się za nakładanie i jedzenie. Zajadając aż im się uszy trzęsą. Dzieciaki dość zamaszyście wymachują widelcami, więc na śnieżnobiałym obrusie pojawiają się czerwone kropki.
Najciekawszą częścią tego wieczoru jest jedzenie pierogów. U nas w rodzinie zawsze do niektórych są wkładane monety dziesięciogroszowe i dwudziestogroszowe. Jak ktoś taką znajdzie będzie miał szczęście przez cały rok. Maluchy nakładają sobie po dziesięć sztuk i przekrawają energicznie na pół. Jak w środku nie ma pieniążka to odkładają na bok. Rzadko kiedyś któreś z nich je zje, zawsze tą robotę zostawiają swoim rodzicom. Dorośli również uczestniczą w wigilijnej rozrywce, z taką różnicą, że zjadają nałożone pierogi bez względu na to czy tam jest moneta, czy też nie. Obserwuje poczynania moich kuzynów. Jak już ktoś znajdzie pieniążka, ogłasza to całej rodzinie z entuzjazmem.
Przy stole panuje rodzinna i wesoła atmosfera. Pomimo bałaganu babcia się uśmiecha i przygląda swoim najmłodszym wnukom. Założę się, że co roku musi kupować nowy obrus.
- Prezenty! – krzyczy jeden z kuzynów, gdy wszyscy kończą jeść.
Tradycyjnie siadam przy choince i rozdaje małe, skromne pakunki. Nie zawsze są to jakieś poważne prezenty. Często robimy sobie żarty i kupujemy coś śmiesznego. Na przykład mój wujek dostał wielką piżamę pajacyka. Jest on dość wysoki i jak ją przymierzał, wyglądał przekomicznie. Wszyscy się śmiali i robili zdjęcia. Dzieciaki z iskierkami radości w oczach oglądają swoje podarunki i chwalą się reszcie. Całe grono jest zadowolone. Znamy się na tyle dobrze, że wiemy co kogo ucieszy.
Wieczór kończymy śpiewaniem kolęd. Kuzyn siada na środku na krześle z akordeonem i zaczyna wygrywać melodie różnych kolęd. Nie każdy w mojej rodzinie ma talent wokalny, ale nikt się tym nie przejmuje. Nasz donośny śpiew roznosi się po pomieszczeniu, odbijając się do ścian.

~*~
Korzystając z okazji chciałabym Wam wszystkim życzyć zdrowych, pogodnych i rodzinnych świąt! 
Nowe świąteczne tradycje

Nowe świąteczne tradycje

Tradycje świąteczne bywają różne. Myślę, że żaden dom nie obchodzi tego wyjątkowego święta w identyczny sposób. U jednych je się pierogi z makiem, u drugich motywem przewodnim jest jedzenie z jednego talerza, a jeszcze inni delektują się jedynie pierogami, siedząc w dresach przed telewizorem. Każdy spędza ten wyjątkowy czas tak jak lubi najbardziej albo tak jak dyktują rodzinne tradycje.
Do pewnego momentu swojego życia byłam przekonana, że wszyscy te święta obchodzą tak jak ja, ale nie dlatego, że te moje były idealne, ale dlatego, że byłam zbyt mała na szerszą perspektywę. Dopiero w gimnazjum wymienialiśmy się spostrzeżeniami, swoimi "dziwactwami świątecznymi". Rodziły się dyskusję, często kończące się głośnym śmiechem. Wtedy właśnie dostrzegłam, że każdy dom ma swoje nuty, według których gra świąteczną melodię. 

Choinka w moim domu rodzinnym była prawdziwym miszmaszem. Kolorowe światełka, każda bańka z innej parafii, do tego wąż z małych, srebrnych kulek i oczywiście łańcuchy! Pamiętam, że gdy kiedyś mama zarządziła, że drzewko ma być przystrojone w dwóch kolorach bardzo się oburzyłyśmy z siostrą. Przecież taka wymodelowana choinka, to nie choinka domowa, tylko jakaś wystawowa! Im więcej tym lepiej - taką wyznawałyśmy wówczas zasadę. Był też czas papierowych łańcuchów, które przygotowywałyśmy długimi wieczorami przed telewizorem i one również nigdy do niczego nie pasowały. 
Gdy byłyśmy dużo młodsze nie mogłyśmy się doczekać ubierania choinki, bo wiązało się to z ogromem różnych zabaw, które wymyślałyśmy na bieżąco, a po za tym przecież pięknie świeciła i nadawała niepowtarzalny klimat. Ubierając drzewko, ubierałyśmy ozdoby na siebie, robiąc z siebie gwiazdy pierwszej estrady. Do dziś, wspominając ten czas uśmiecham się pod nosem. Nie liczyło się to czy drzewko będzie duże, czy małe, czy będzie trzeba zamiatać codziennie igły... Malowałyśmy na nim ozdobami najpiękniejsze obrazy naszego beztroskiego dzieciństwa, nie zważając na to, czy dwie takie same bańki są koło siebie, czy może któraś gałązka jest pusta, a na innej jest zbyt wiele. To zielone, często sztuczne drzewko, było dla nas idealne. 
Siostro wiem, że to czytasz... Pamiętasz jak bawiłyśmy się w "Choinka spada"? Potrafiłyśmy tak całe wieczory i wcale się nam to nie nudziło, a teraz jakoś nie potrafię zrozumieć, co było takiego fajnego w tej dziwnej rozrywce. 
Dziś moja mała choineczka została ubrana już pierwszego wieczoru grudnia. Dlaczego tak szybko? A no dlatego, że święta spędzamy w domach rodzinnych, więc chcemy się nią nacieszyć najdłużej jak się da. Mamy dokładnie jakieś 23 dni, a uwierzcie mi, że w mojej głowie to tyle co nic! 
To moja pierwsza nowa tradycja, która narodziła się dopiero w tym roku. I o dziwo moja choinka jest dwukolorowa! Tak bardzo chciałam by wyglądała jak z żurnala, ale efekt końcowy chyba nie do końca mi odpowiada... Pewnie obwieszę ją jeszcze masą niepasujących do siebie drobnostek, jak za dawnych czasów. 

Pieczenie pierniczków. Ta tradycja w moim domu nie była tak popularna do momentu aż zapoznałam się z tradycjami w domu M. Gdy przyjechałam do niego po raz pierwszy przywitał mnie zapach świeżo pieczonych pierników, które następnie cierpliwie ozdabiała jego siostra z niewielką pomocą mamy. Wtedy zapragnęłam, by  i w moim domu narodził się taki zwyczaj! Wcześniej piekłyśmy tylko ciasteczka maślane, które wszyscy uwielbiali, a ja ich szczerze nienawidziłam. Wracając jednak... W kolejnych latach piekłam wraz z mamą i siostrą pierniczki w domu, po czym wieszałyśmy je na choince. 
W tamtym roku narodziło się coś zupełnie nowego... Poznałam dziewczyny, które zapragnęły upiec ze mną te świąteczne ciasteczka, więc bez zawahania się zgodziłam. Byłyśmy w tym jeszcze bardzo zagubione, ale już wiedziałam, że to będzie coś dobrego i będziemy to kontynuować. Nie myliłam się, bo i w tym roku mamy zaplanowany jeden wieczór na wypieki i ozdabianie. 

Grudniownik. Odkąd interesuje się scrapbookingiem przemierzyłam już takie miejsca internetu, o
których wcześniej nie miałam zielonego pojęcia. Wciąż uczę się nowych technik, wdrażam w życie nowe pomysły i próbuję nowe formy. Ponieważ nigdy nie robiłam jeszcze albumu pomyślałam, że to będzie idealny pomysł na święta! Wspomniałam o tym przy bliskiej mi osobie, a ona mocno zaangażowała się w to przedsięwzięcie i tak oto każda z nas tworzy swój grudniownik, czyli album na wspomnienia z grudnia! Chyba lepiej nie da się celebrować tego miesiąca niż uwiecznianie go na zdjęciach wśród świątecznych kartek i naklejek.

[Jeśli miałybyście ochotę zobaczyć jak mój grudniownik wygląda w środku to zapraszam na Facebooka, link poniżej, gdzie już jest film jak go pokazuje jego wnętrze] 

Kartki świąteczne, czyli moja nowa miłość. Nigdy ich nie robiłam, o wysyłaniu nie wspomnę. Raczej kupowałam coś wyjątkowego, by napisać kilka słów od siebie. Dopiero w tym roku tak bardzo doceniłam ten zwyczaj. Kilka zostawiłam sobie dla najbliższych mi osób, a resztę chciałam sprzedać. Gdy tylko wstawiłam zdjęcia na moją małą stronę na Facebooku i posypały się zamówienia od osób, które znam, ale nie rozmawiałam z nimi już od tak dawna, poczułam się taka szczęśliwa. Po części dlatego, że ktoś docenił moją ciężką pracę, ale też dlatego, że zrozumiałam, że jeszcze tak wiele ludzi wysyła i obdarowuje bliskich takimi rzeczami. To piękne, po prostu! Zachęcam was to tworzenia prezentów, bo one cieszą najbardziej :)



Książka o tematyce świątecznej. Mam nadzieję, że choć w tym roku uda mi się spełnić to postanowienie. Aż wstyd się przyznać, ale próbuje już drugi rok z kolei i mam nadzieję, że ostatni.


Christmas list, czyli lista rzeczy, które chcemy zrobić w czasie grudnia. Liczba mnoga wynika z tego, że te postanowienia nie są jedynie moje. Spisałyśmy wszystko to, co kojarzy nam się ze świętami i zamierzamy odhaczyć z niej absolutnie wszystko!

No i na koniec zostawiłam najlepsze, a mianowicie herbatę zimową i aromatycznego grzańca z czerwonego wina. Nigdy wcześniej nie pijałam tych napojów w takich ilościach na zimę. Teraz już do końca życia będą mi się kojarzyć ze świętami! 


Copyright © 2014 Pololistka , Blogger